Nie ma w naszym kraju żadnych przepisów, czy to kościelnych czy też świeckich, które by określały sposób postępowania ze starymi, zdemontowanymi nagrobkami. Teoretycznie jest to tylko gruz, ponieważ pochodzi albo z grobów zlikwidowanych, czyli nie opłaconych przez rodziny zmarłych po 20 latach od pochówku albo też po prostu przebudowanych, odnowionych itd. W obu przypadkach trudno zatem mówić o dewastacji czy obrazie, a jednak coś stanowczo jest tutaj nie takim jak być powinno. Albowiem o ile nagrobek sensu stricto, czyli pokrywa, obramowanie, nawet figura czy krzyż są po demontażu tylko kamieniem, to jednak trudniej jest traktować w ten sam sposób tablice nagrobne z imionami, nazwiskami, datami urodzin i śmierci oraz pamiątkowymi inskrypcjami. Stały się one przecież siłą rzeczy częścią pamięci o danym człowieku. Pamięci utrwalonej latami przez które obok tej płyty, tej tablicy, tego napisu, składaliśmy kwiaty, ronili łzy czy po prostu wspominali.
Po przeprowadzonym demontażu zakład kamieniarski powinien przechowywać materiał z niego przez dwa lata i na żądanie wydać go rodzinie zmarłego czy też innej osobie, która grób opłacała. Nietrudno się domyślić, że rzadko tak się dzieje, bo problem co z tym zrobić niczym nie różniłby się w wydaniu szarego Kowalskiego od tego samego dylematu kamieniarza. Pomijając już fakt, że mało kto o możliwości odebrania nagrobka w ogóle słyszał.
Rozwiązanie najprostsze, czyli sprowadzające się do słów przetrzymać i potem zniszczyć, ewentualnie przerobić jest chyba formą akceptowalną dla wszystkich, ale przecież dwa lata to szmat czasu, a nie każdy zakład kamieniarski cierpi na nadmiar powierzchni magazynowej. I bywa potem tak, że kończy się to jak na zdjęciu poniżej...
Panewniki, dziewiąty listopada 2017. Obok bardzo uczęszczanej ścieżki, o kilkanaście metrów od ruchliwej ulicy leżą sobie pod ogrodzeniem kawałki czyjegoś życiorysu, czyjejś rozpaczy, samotności i smutku. Kamienne i szklane tablice. Jedne podstawione jako "uszczelnienie" płotu, inne już zupełnie na zewnątrz, pośród śmieci i liści.
Można to oceniać różnie, jako tylko nieporządek lub (jak ja) jako bezmyślność i brak elementarnej empatii. Tak czy siak wśród setek osób przechodzących tędy każdego dnia naprawdę niewiele trzeba by pojawił się wreszcie ktoś, kto wśród psich odchodów i śmieci "zobaczy" swoją żonę, mamę, ojca, brata czy dziecko. Czy naprawdę trzeba czekać na taką chwilę?
Tego samego dnia przesyłam dokładniejsze zdjęcia i opis sprawy na adres mailowy katowickiej Straży Miejskiej z żądaniem skontrolowania przez nią terenu i odpowiedniego pouczenia właściciela zakładu. Siedemnastego listopada dostaję odpowiedź.
Groźnie brzmiące słowa o środku oddziaływania wychowawczego, to po prostu pouczenie czy zwrócenie uwagi, a zatem na tym etapie dokładnie to, czego było potrzeba. Czy to wystarczy? Czas pokaże, w każdym razie na dziś teren faktycznie jest uprzątnięty, co osobiście sprawdziłem.